Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kąpać dziecko bez obawy zachlapania dywanów. W sąsiedztwie mieszkała tylko szafarka, Czeszka, stara panna zawiędła i niewątpliwie złośliwa, ale uprzejma, zaś obok niej malusieńki pokoiczek zajmowała kelnerka, złotowłosa Łotewka, zawsze bardzo elegancko — poza służbą — ubrana i noce spędzająca przeważnie poza domem, prawdopodobnie w pierwszorzędnych restauracjach.
Pokój Niwińskich był duży, biały i jasny, umeblowany skromnie, ale dostatecznie. Z okna widać było na prawo jakiś wielki czarny dom z obszernym i długim balkonem na pierwszem piętrze — nudny i banalny. Nawprost widziało się dwa niezbyt czyste podwórka kijowskie z drzewami, sągami drzew i biegającemi dziećmi, włóczącemi się po kątach. W głębi, za jednopiętrowym, żółtym domem z wypłowiałym, ciemno-czerwonym dachem blaszanym, wznosiła się wielka, czteropiętrowa kamienica, a z poza niej strzelała biała wieża i złota kopuła cerkwi św. Zofji. To było piękne. Prócz tego, w luce między domami świeciła jeszcze jedna złota makówka, za czerwonym dachem druga, sam koniec tylko ukazująca. Jeszcze bardziej na lewo widniały trzy złote kopuły i kilka mniejszych cerkiewki, stojącej na małym placu, drzewami — teraz już zrudziałemi — otoczonej. Na placu widać było ludzi skulonych, z powodu zimna szybko biegnących.
Niwińskiemu schodziło teraz życie na nieustannych walkach o mleko sterylizowane, o gorącą wodę dla dziecka i o tym podobne drobiazgi. Sam w menażkach nosił obiady z niedalekiej jadłodajni prywatnej, a prócz tego, pamiętny, że „i tysiąc rubli“ ma swój koniec, szukał zarobku. Kwaśniał w tem