Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szedł. Nie uznawali go. Kiedy wszedł, w pierwszej chwili ucichło wszystko, ale po jakimś czasie odezwało się znowu:
— Jakiem prawem bierzecie mi wieżę? Człowiecze, to przecie nie jest żadne granie! Ale, ciągle cofacie ciągi, tego nie wolno.
— Kto mi zabroni — wy? Was się jeszcze nie boję...
„Na dach“ chodził Niwiński tem chętniej i tem częściej, że w domu skutkiem zdenerwowania żony było mu źle. Wszystko ją drażniło, wywoływało spory, wymówki. Robiło się nieznośnie. Wszystko składało się jak najgorzej, jakoś dziwnie beznadziejnie. Zarobki kurczyły się, parę interesów zawiodło, wydatki wzrastały z dniem każdym i Niwiński czuł, że walcząc z trudnościami, szarpie się w jakiejś ogromnej sieci, zaciąganej zdaleka ale niezawodnie.
Tem więcej bolało go, że żona, zamiast stanąć przy nim, nie oszczędza mu ani przykrych słów, ani wymówek. Rozumiał jej stan, ale nie mniej czuł się niezmiernie opuszczonym i samotnym.
Raz, kiedy żona już spała, czytał pożyczony sobie przez Ryszana tom poezji Otokara Brzeziny. Kochał tego poetę za jego przecudnie śpiewny wiersz, za jego rytm płynny, falisty, przypominający długi, poważny, szeroki ton — fali morskiej, za jego ukochanie barw prześwietlonych i za nabożne skupienie jego duszy, śpiewającej pieśni tak, jakby to było odprawianie obrzędu.
Aż naraz wzrok jego padł na słowa, które i w jego duszy zabrzmiały modlitewnym dźwiękiem pokornego westchnienia: