Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rozpoczął słowy: — Panowie! Boga niema! — A zaś pan profesor swój wykład inauguracyjny zaczął tak:
— Abyśmy uniknęli wszelkiego nieporozumienia, panowie, ja stwierdzam, że Bóg jest...
— Może być, że tak mówiłem — kiwnął uczony głową.
— Zaś ostatni raz spotkałem pana profesora w ogrodzie Kinskych. Było to pewnego chłodnego, słotnego popołudnia. Miałem silną migrenę, poszedłem się przejść. Na górze spotkałem pana profesora — pamiętam, w długim płaszczu angielskim, którym wiatr szarpał. Stał pan w tem miejscu, z którego widać wjazd na Hradczany, plac przed zamkiem, pałac arcybiskupi i bramę prowadzącą na zamek królewski...
— Piękny to widok — szepnął profesor.
— Piękny! — przyznał Niwiński. — Pusto było w ogrodzie, bo deszcz padał, a zaś ja, minąwszy pana, pomyślałem sobie: — Czemu to profesor w taki zimny, słotny dzień stoi sam i wpatruje się tak w ten zamek...
— A, zajmujące! — uśmiechnął się znowu profesor. — Pan dawno w Kijowie?
Niwiński odpowiadał na pytania, patrząc profesorowi w oczy. Pierwszy raz widział go tak zbliska. Zdawało się, jak gdyby profesor był trochę zezowaty; spojrzenie miał niepewne. Robił wrażenie człowieka bardzo opanowanego. Mówił cicho, prawie szeptem.
Szachiści — tak zwani kijowscy „notable“ kolonji czeskiej, nie zwracali na profesora najmniejszej uwagi. Żaden mu się nie ukłonił, żaden do niego nie pod-