Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Skierował się prosto ku stolikowi, przy którym siedział Niwiński. Ten, naśladując swych towarzyszów, wstał. Starszy pan przywitał się z obu Czechami. Niwiński chciał się cofnąć, ale przedstawiono go.
Profesor wraz z towarzyszącymi mu panami przysiadł się do ich stolika.
Przez chwilę panowała cisza.
Niwiński ostrożnie, ale badawczo zerkał zboku w stronę tego dziwnego człowieka, prawie starca już, który jednak miał tyle siły, że — wychowawszy sobie w sali uniwersyteckiej całe pokolenie — zdołał rzucić je w bój przeciw wielkiej, potężnej i mściwej monarchji. On, syn kowala ze Słowaczyzny, jako wróg niebezpieczny i groźny, stanął oko w oko z dwoma cesarzami, mającymi na zawołanie miljonowe armje, i nie wątpił ani chwili, że armje te rozbije i swemu narodowi wolność i wielkość wywalczy. Skromny uczony, banita, zbroił przeciw wrogom swej ojczyzny oddziały we Włoszech, we Francji i w Rosji, a wpływ jego potężny sięgał aż do Ameryki, gdzie bogaci kupcy i przemysłowcy czescy na zawołanie powierzali mu swe kapitały. Gdzie był dom tego człowieka, który u siebie w domu był wszędzie i nigdzie, którego rodzina rozproszona była po świecie i który nigdy nie żył dla siebie?
Zaczęto rozmawiać. Profesor zadał kilka pytań Niwińskiemu.
— Więc my się znamy jeszcze z Pragi? — mówił profesor z miłym uśmiechem.
— Tak. Pamiętam dwa wykłady inauguracyjne. Pierwszym był wykład prof. Krejcziego. Prof. Krejczi