Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I z miejsca wybuchł namiętny, gwałtowny spór, prowadzony z charakterystycznie czeską niechęcią do tradycji i skłonnością do rzeczy nowych.
A kiedy tak oficerowie w lożach swarzyli się i jeździli wzajemnie po sobie, używając w dyskusji słów mocnych i jak najprostszych, gdzieś za słupkiem wadzili się szachiści:
— Tego wam nie wolno!
— Będę się was pytał, co?
— Idźcież! Tu koń mój stał i wy pionka z miejsca ruszać nie powinniście byli.
— Jaki koń, gdzie stał, kiedy?
— Wżdyt' wam powidam!
— Człowiecze, zblaznil ste se? Jaki koń, jaki pionek...
— Żiszmarjajozef! Z wami się o wszystko trzeba kłócić!...
Pewnego wieczoru siedział Niwiński „na dachu” z paru wybitniejszymi członkami organizacji czeskiej, rozmawiając, jak zwykle, o położeniu na froncie i o tem, co z tego wyniknie. Wtem „na dach” weszło dwuch panów, jeden wysoki, chudy, z twarzą zgonionego charta, drugi niski, młody, krępy, czarniawy, wesoły, chytrze uśmiechnięty. Ten ostatni odwrócił się do kogoś, snać idącego za nim i zawołał:
— Pane profesore! Tady jsou, tady sedi!
„Na dachu” zapanowała cisza.
— Masaryk przyjechał! — szepnął Niwińskiemu jeden z jego towarzyszów.
Wszedł starszy już pan, trochę więcej niż średniego wzrostu, szczupły, blady, o pociągłej twarzy z białą bródką, w okularach.