Strona:Jerzy Bandrowski - Czarci.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widać było niewielki kawałek pustego pastwiska z paru „perełazami“, zrzadka kamieniami zarzuconego, dalej urwisty brzeg koryta Prutu, szerokie pole kamienne, w słońcu porannem szaro-złotawe, świecącą, migotliwą wstęgę niespokojnej, szybko płynącej rzeki i czarno-zieloną, stromą ścianę świerkowego lasu z rozrzuconemi po niej, jaśniejszemi, okrągłemi plamami buków. Na lewo i na prawo zamykały widok stożkowate piramidy lesistych gór. Nad tem szafirowe niebo. Więcej nic. Pejzaż nie nadzwyczajny, przeciwnie, niepozorny, ale nie pozbawiony z pewnością ukrytych wdzięków, a za to bez niepokojących motywów fantastycznych.
— Choć — djabli go wiedzą! — myślałem, przyglądając się rzece, szumiącej skrajem kamienistego pola. — Niejedno w dzień wygląda najniewinniej w świecie, a tymczasem w nocy... No, mniejsza z tem... Ostatecznie, nie widzę nic złego.
Podejrzliwy byłem, co? Trudno, życie mnie wtedy trochę wystraszyło.
Ale ledwo parę razy zaciągnąłem się świeżem powietrzem górskiem, uczułem, że jestem strasznie głodny. U drzwi zauważyłem guziczek dzwonka elektrycznego. Zadzwoniłem ze strachem, bojąc się, czy nie zawarczy brutalnie na cały dom. Nic. Cisza. Może wcale nie dzwoni? Czekałem dość długo, ale po jakimś czasie zaskrzypiały stopnie w schodach, jak gdyby ktoś po nich — choć kroków wcale słychać nie było. Zapukano do drzwi.