Strona:Jerzy Bandrowski - Czarci.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiająca żłób z głową końską. Podobną popielniczkę raz miałem, ale ją rozbiłem. Przez chwilę zastanawiałem się, czyby jej nie usunąć, obawiając się, że może ściągnie na mnie złe sny, ale byłem już przecie zdrów, a wspomnienia, choć czasem drasnęły, nie bolały mnie tak, jak dawniej, i nie szkodziły zdrowiu. Więc niech sobie ta końska główka zostanie! Muślinowe, białe zasłony w oknach, w „pasie“ żółtemi wstążkami przewiązane, wyglądały jak dwie smukłe, zgrabne panny. Stół w środku pokoju przykryty był trochę wytartą już serwetą z pluszu bordo, z okrągłem, białem „Richelieu“ pod lampą, zaś na małem, damskiem biureczku pod oknem stał żółto-zielony, gliniany flakonik na kwiaty z kilku wątłemi dzwonkami polnemi i pełnemi wdzięku piórkami suchych traw górskich. Nad biureczkiem, jak potworny pająk, siedział na ścianie wielki, okrągły, ciemno-bronzowy, suchy oset, okolony wieńcem srebrnych, dziwacznie ufryzowanych listeczków.
Spodobało mi się to wszystko.
— Nic złego! — pomyślałem znowu — Tu mi też nic nie grozi!
Wyszedłem na balkon. Powietrze balsamiczne, cudowne! Widok — nie nadzwyczajny, taki, w który trzeba się wmyślić, wżyć, włożyć weń coś ze swej duszy, zbratać się z nim, a dopiero wówczas on się odwdzięczy. Unikając wszelkich zbytecznych spoufaleń, potraktowałem go jednak tak obojętnie, jak obojętnie on sam się przedstawiał. Z balkonu, wychodzącego na tył domu,