Strona:Jerzy Bandrowski - Czarci.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie spokoju, które to uczucie wzmocniły jeszcze dolatujące w ciszy odgłosy nocy, skąpe i odmienne od miejskich, a mianowicie: Stłumione westchnienia lasu, podobne do równego oddechu śpiącego człowieka, dość głośny lecz spokojny, równy szum wody, wreszcie szczekanie psów, donośne ale nie napastliwe, powiedzmy, urzędowe, raportujące wyraźnie, że wszystko w porządku i nic podejrzanego się nie dzieje: I ani huku tramwajów, ani porykiwania klaksofonów, ani gwaru miejskiego, nic.
Kiedy wniesiono na górę moje rzeczy, zapalono poczciwą lampę naftową z dobrym palnikiem, czyniącym z płomienia złotą różę w czystem szkiełku (po lampie poznać człowieka!) i nareszcie pozostałem sam, przedewszystkiem otworzyłem drzwi na balkon i przez długą chwilę wsłuchiwałem się z rozkoszą w ciszę nocną. Nie zwracała na mnie, że się tak wyrażę, — najmniejszej uwagi, ale też, czułem to, nic złego nie knuła.
— Śpij sobie, jak chcesz i jak możesz najlepiej! — zdawała się szeptać. — Ja ci przeszkadzać nie będę. Mnie do ciebie nic!
Długą chwilę badawczo wpatrywałem się w jej czarne oblicze, nie odrazu dowierzając, bo aby powierzyć się obcem miejscu nocy tak zupełnie bez zastrzeżeń, jak to robi człowiek, zamierzający spać, trzeba mieć do niej bezwzlędne zaufanie.
Ale noc mrużyła już ostatnie swe świecące oczki i zamykała je sennie. (Było po ostatnim pociągu). Prze-