Strona:Jerzy Bandrowski - Czarci.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zmierzch, który przy pomocy chyżo zrywających się z rzeki, ruchliwych mgieł, bezwłocznie układał wieczór do snu i gasił światło.
Wesołą ta miejscowość nie była, ale jej rzekom a posępność — ot, nadąsany dziecinnie grymas w porównaniu z tem, coby to mogło być w Tatrach, które bywają czasem upiornie ponure — otóż ta rzekoma posępność na złocisty, różowy i zielony kolor nie sprawiała mi przykrości. Nie była to, mojem zdaniem, żadna chmurna posępność, lecz raczej łagodny smętek, cichy, rzewny i tak słodki, że nawet lubiałem się nim czasem posmęcić. Tkliwa żałość szczerze płaczącej elegji nie truje duszy, przeciwnie, niesie jej ukojenie, zwłaszcza gdy żal ten szybko przechodzi, czyniąc miejsce dziecinnej radości życia, która po smutnych chwilach zwykle serce nawiedza. Taki już jest człowiek.
Przyjechałem do letniska nocą tak ciemną, że prócz czarnej masy stromych, lesistych stoków i kilkunastu obcych mi jeszcze i dlatego nieciekawych światełek w dolinie, nic nie widziałem. Ciemności były tak gęste i, rzekłbyś, lepkie, iż nurzając się w nich jak w smole, pomyślałem, że stanąwszy na miejscu, przedewszystkiem będę się musiał z tej mazi oczyścić. Zdawało mi się, że wiozące mnie konie idą poomacku, a gdy wreszcie stanęły, w pierwszej chwili byłem zdziwiony, czemu zatrzymały się właśnie tu, a nie bliżej lub dalej, tak nic widać nie było. Nie zrobiło to na mnie jednak złego wrażenia, przeciwnie, dało mi przedsmak oczekującego