Strona:Jerzy Bandrowski - Czarci.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wybrałem się do tej miejscowości nie dla jakiegoś szczególniejszego jej uroku, lecz dlatego, że mi mówiono, iż w powodu złego połączenia kolejowego (między dwiema stacjami!), braku wszelkiego komfortu, jak też i dla jej posępnego, nieco przygnębiającego położenia, mało kto w tem letnisku bywa, tak, iż można w niem spędzić lato we względnym spokoju, samotności i ciszy — a ja wówczas tego przedewszystkiem szukałem — gór, spokoju, względnej samotności czy raczej, mówiąc ściślej, towarzystwa nienarzucającego się i niegłośnego, a prócz tego poważnej rozmowy z płynącą wodą żywą, obłokami, lasem, bo odzyskując po ciężkiej chorobie zdrowie fizyczne, czułem palącą potrzebę wewnętrznego przegrupowania się, duchowego remontu. Mogłem go przeprowadzić tylko na odludziu, zdala od życiowego gwaru.
W owej dziurze huculskiej wszystko to znalazłem, a prócz tego miałem też aromatyczne, rzeźwe powietrze górskie i przez kilka godzin na dzień słońce, czasem nawet coś w rodzaju „żywego obrazu“, mającego przypominać „piękny, pogodny zachód słońca w górach“.
Tylko, że te zachody odbywały się tu trochę inaczej niż na szerokim świecie. Były mianowicie poniekąd uproszczone, trwały krótko i urywały się jakby nie dopowiedziane, z rezygnacją poprzestając na jaskrawym akordzie ceglasto-czerwonym, poczem bez głębokich szkarłatnych, purpurowych i fioletowych przejść w granat, odrazu gasły i wpuszczały w kotlinę popielaty