Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

teraz wydał się bratu Diego całkiem płaski, jak gdyby spod ziemi szedł lub wilgotną mgłą był przygłuszony. Podniósł nie bez wysiłku rękę do czoła i dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że całe jego ciało rzeczywiście jak w gorączce dygoce. Nieskładnie też, trzęsącym się głosem począł coś mamrotać, czuł, że mu krew spod czaszki i z twarzy gwałtownie odpływa, a śmiertelny chłód, o jakim nie miał dotąd pojęcia, poczyna go coraz szybciej wciągać w głąb martwego zimna. Resztką zanikającej świadomości rozpoznał, że pan de Castro dotyka jego ramienia. Raz jeszcze usłyszał głos don Rodriga, lecz co tamten mówił — tego już nie zdołał zrozumieć.
— Tak — powiedział możliwie najgłośniej, lecz świadomy, że wydobył z siebie szept cichszy od oddechu.
I odwróciwszy się od obu rycerzy, z powrotem począł wchodzić na schody. Szedł bardzo wolno, prawie jak po omacku, każdy krok wydawał mu się zrazu przerastającym siły, potem — ostatnim.
Gdy doszedł do połowy schodów, tuż obok, bliżej, niż mogło sięgnąć ramię, odezwał się fray Mateo:
— Diego, coś ze sobą zrobił? Czemu dobrowolnie wydajesz się w ręce nieprzyjaciela?
— Milcz! — szepnął Diego. — Ciebie nie ma.
Był jednak.
— Diego, cokolwiek się stanie, błagam cię, zachowaj swoje sumienie.
— Kłamiesz, ciebie nie ma.
Podniósł oczy, by dojrzeć szczyt schodów. Zobaczył ciemność.
— Czemu nie śpicie, panie? — spytał z akcentem łagodnego wyrzutu. — Świtać będzie niebawem. Wystarczy, że ja czuwam.