Strona:Jarema.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skał deszcz, a wiatr skrzypiał bramą na zardzewiałych wrzeciądzach.
— A to kara boża z warmi, Nastko! — zawołał po chwili kucharz — jak tylko wspomniéć coś o żeniaczce, zaraz wam jakby gębę zamurował. W imię Ojca, Syna i Ducha świętego! a cóż tam takiego wam w głowie siedzi? Czy chcecie jeszcze iść za drugiego męża?
Oczy kobiety błysnęły światłem fosforyczném, a na twarz wystąpił wyraz cierpienia. Podniosła głowę, jakby ją kto nagle wśród snu przebudził, i powiodła okiem po piekarni. Ujrzawszy młodych parobczaków, rzekła do nich:
— Coś mnie dzisiaj strasznie niepokoi. Chroń Boże od jakiego nieszczęścia. Idźcie Walek i Szymek na oborę. Złodzieje mogą korzystać z burzy na dworze, a z gości u pani. Obejrzyjcie wszystko na około. I tak Zagraj szczekał na kogoś przed chwilą...
Młodzi wygarnęli z ognia po kilka ziemniaków, włożyli je w zanadrze i wyszli z piekarni. Kobieta wyprowadziła ich tęskném wejrzeniem, a zwróciwszy się do ognia, popadła znowu w zamyślenie.
Kucharz przechylał głowę to na prawo, to na lewo, a gdy się przekonał, że parobcy już wyszli i że zgoła nikogo z obcych nie było w piekarni, przysunął się bliżéj i rzekł do kobiety:
— Słuchajcie Nastko, czy niéma nikogo?
— Niéma, — odpowiedziała kobieta.
— Jabym z wami chciał raz przecie pogadać.
— O czémże chcecie gadać?
— Hm, hm, ot tak o różnych rzeczach, o dawnych, dawnych czasach — a możemy gadać bez oba-