Strona:Jarema.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I gdy właśnie tak sobie myślał, tak śnił slodko o sztuce pisania i czytania, szturchnął go kapral pod żebro, aby się czémprędzéj zbierał. Jarema otworzyl oczy: dzień był już biały.
— Wstawajcie! — zawołał kapral — ruszajcie się Maćki! bo tu nie na piecu leżycie. Choć deszcz dzisiaj pada, nie będziemy próżnowali. Pan lejtnant zaraz przyjdą i będą trzymali szkołę, Schule halten. No prędko! anf!
Jarema przetarł oczy i sam sobie nie wierzył. Czy to bylo na jawie, czy we śnie jeszcze? Właśnie śniło mu się, że siedział na długiéj ławie, na jakiej zwykle bito przestępców; śniło mu się, że przed nim leżały litery, jak bąki z brzuchem wydętym, to znowu, jak kije do kupy związane, albo, jak stołki do siedzenia. Jarema rozpatrywał się właśnie W tym nowym świecie, gdy go nagle zbudzono. I o dziwo! zbudzono go, aby się zbierał do szkoły, gdzie właśnie takie długie są lawy, a na ścianie wisi tablica z takiemi samemi bąkami, jak we śnie przed nim leżały!...
Niepewien był jednak, co właściwie w kazarni może oznaczać to słowo „szkoła.“ Zapytał więc o to towarzysza.
— Jakto, nie znasz co szkoła? — odparł towarzysz. — A prawda tyś głupi rekrut. Szkoła, to jest cymra[1], w której pan lejtnant wiele gada, a jeszcze więcej za uszy targa.
— A co gada? — przerwał rekrut.

— Ot gada różne rzeczy: co to karabin, jak się

  1. Pokój.