Strona:Jarema.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I zbliżył się cały pochód do wzgórza, zbliżyły się szeregi bydła i wszystko, co tylko żyło w gromadzie do pola z dworską pszenicą, na którém niegdyś było wspólne pastwisko.
Urzędnik i żandarmi wybiegli na drogę i stanęli przed pochodem. — „Naprzód!“ — wołały tysiące głosów.
Żandarmi zniżyli broń i naciągnęli kurki.
Urzędnik wystąpił z szeregu i rzekł do gromady, że przychodzi tutaj w imieniu rządu, aby gwałtów żadnych nie dopuścić.
Widok urzędnika zrobił na gromadzie pewne wrażenie. Milczenie Jaremy, jego mistyczne, niewyraźne słowa, jakie nieraz w karczmie od niego słyszeli, kazały im się domyślać, że za nim stoi ktoś inny który ich ma w bezpośredniej opiece.
Toż niemałe było rozczarowanie, gdy urzędnika i żandarmów ujrzeli przeciw sobie.
Ale to trwało tylko chwilę.
— Gdzie wójt? — zawołał urzędnik, korzystając z chwilowego wrażenia.
— Tu jest — zawołał groźnie Jarema. — Albo co?
— Imieniem rządu, imieniem starosty nakazuję ci Jarema — zawołał urzędnik — abyś natychmiast gromadę do wsi zawrócił!
— Oho, ho! — krzyknął Jarema, machając drżągiem — od tego nie odstąpimy panie komisarzu!
— A tak! tak! tak! — ozwało się tysiąc gardzieli mężczyzn, kobiet i dzieci. — Naprzód Jarema, naprzód! Nasze „lisy i pasowyska!“
Urzędnik usunął się aż do bagnetów żandarmów rzekł do Jaremy: