Strona:Jarema.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszak dziedziczka dała wam część pastwisk dworskich i te macie.
— Nam się całe pastwisko należy i lasy nam się należą! — zawołał Jarema.
— Oho, ho! — wrzasnęły tłumy — nasze „lisy i pasowyska!“ Naprzód Jarema!
Urzędnik chciał jeszcze coś tłumaczyć gromadzie, ale krzyk i wrzawa zagłuszyły go. Tłumy zaczęły się ruszać i przéć naprzód.
Krzyk i wrzawa zagłuszyły wszystko; cała masa ruszyła w pochód; skrzydła rozszerzały się coraz więcéj.
Urzędnik uzn ał dalszą obronę mienia dworskiego za bezskuteczna i cofnął się pod lipy z żandarmami. A tymczasem cała, tluszcza z tysiącem sztuk bydła rozlazła się po łanach pańskich, jak rzeka nagle wezbrana.
Zgłodniałe bydło rzuciło się na młode zboże, a piękne, bujne obszary ziel onéj pszenicy, zamieniły się w oka mgnieniu w jakieś dziwne, okropne pobojowisko.
Z tysiąca gardzieli wydobywał się straszny krzyk wśród nocy:
— „Lisy i pasowyska!“
A wśród tego okropnego krzyku zabłysnęla jeszcze łuna na nocném niebie. Sterty siana i budynki gospodarskie dworu stały w płomieniach...
Urzędnik i żandarmi rozbiegli się, aby najbliższym urzędom dać wiadomość i wezwać ich pomocy. Telegraf zawiadomił o wypadku najwyższą władzę w kraju. Nakazano przedsięwziąć środki najsurowsze.
Nad ranem przybyła na miejsce gwałtów znaczna