Strona:Jarema.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Woń kwiatów i roślin napełniała powietrze. Wdowa zaproponowała gościom przechadzkę na wzgórza, gdzie stał krzyż kamienny.
Wszyscy wybrali się ze dworu; i długą aleą lipową dążyli do tego samego wzgórza, na którém przed laty dwudziestu widzieliśmy Jaremę pośród pastuchów i komisarza z towarzyszem.
Wesoło postępowała drużyna; z każdego niemal krzaka odzywał się słowik. Jakoś pogodnie było w sercach.
Wreszcie zdążyli wszyscy do drogi na wzgórzu.
Na drodze pod lipą zabłysło coś nagle. Pułkownik z Władysławem zbliżyli się do lipy — byli to uzbrojeni żandarmi.
Wszyscy się zdziwili, widząc ten posterunek. A w téj chwili zbliżył się z drugiéj strony jakiś jegomość w czapeczce urzędowej i rzekł do nich zcicha, aby czémprędzéj do dworu wracali, albowiem przyszła wiadomość do urzędu, że gromada nowowiejska chce przemocą lasy i pastwiska dworskie odebrać.
Proboszcz i pułkownik wzięli natychmiast kobiety pod ręce i zawrócili do dworu.
Nim jednak urzędnik skonczył mówić, już zaleciał od strony wsi jakiś głuchy szum do uszu stojących na wzgórzu. Było w tym szumie coś strasznego, coś okropnego. Wszyscy struchleli i stanęli, jak wryci z przerażeniu. A szum rósł coraz więcej, rósł z jakąś dziwną, nieodgadnioną wrzawą...
Kiedy niekiedy tylko dwa zrozumiałe słowa odrywały się od téj wrzawy:
— „Lisy i pasowyska!“„...