Strona:Jarema.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sie dawnego sługę spotykają — Jarema! O! to bardzo dawno już... Jaremo! a czemuż na Boga tak ludzi przestraszacie? Ledwo nie pomdleliśmy z przestrachu!... Czemuż nie poszliście wprzód do piekarni?... Idźcie, osuszcie się; tam jest Jacenty i Mateusz i Nastka.
Jarema zdjął czapkę i z dawną pokorą pokłonił się wdowie. Ktoby jednak widzał w téj chwili wyraz jego twarzy, nie wierzyłby téj pokorze, która była tylko dawnym nałogiem.
— Jasna pani — przerwał wdowie — ja nic chcę ani Mateusza, ani Jacentego, tylko do saméj jasnej pani mam interes.
— Do kroć tysięcy katów! — krzyknął pułkownik, którego taka niesubordynacya już nudzić zaczęła — do milion beczek!... któż o dziesiątéj godzinie przychodzi do dworu z interesem?
— Bo mi pilno, jasny panie! — odparł z pokornym ukłonem Jarema.
— A cóż cię tam pali? — ofuknął się pułkownik.
— Mnie nic nie pali, jasny panie — odrzekł zimno Jarema — wódki nie piłem. Mnie owszem zimno bo do nitki przemokłem.
Proboszcz spostrzegł, że tutaj ma się z jakimś awanturnikiem do czynienia, z którym najłatwiejsza będzie sprawa, gdy się najgrzeczniéj z nim obejdą. Postąpił więc naprzód i słodkim zapytał głosem:
— Przyjacielu, powiedz wyrażuie, czego żądasz, czy ciepłego kąta, czy strawy? Tego nie odmówi ci gospodyni.
— Ja nie chcę żadnego kąta, ani cudzéj strawy, ja chcę swojéj własnej — odparł Jarema.