Strona:Jarema.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wać sto dukatów na szkółkę dla ludu, aby ten młodszy, zaniedbany brat nie był ciemny. Jadwiga i Władyslaw wezbraném sercem podzielali teraz zamysły wdowy i marzyli o własném przyszłém szczęściu śród szczęśliwego ludu!... A nawet pułkownik przestał już biegać, a chociaż z wnioskiem wdowy nie mógł się jeszcz zupełnie zgodzić, miał już jednak ochotę wejść w targ o punkta kapitulacyi, bo w obec argumentów proboszcza, trudno było staremu żołnierzowi trzymać się w ostrzeliwanéj ciągle reducie!...
I to wszystko działo się téj saméj godziny, gdy Jarema z wyciągniętą do okna pięścią stał oparty o płot. O nie, to nie był ów Jarema, któremu przed laty dwudziestu wcisnęła do ręki ta sama kobieta, co tam siedzi przy stole w stroju wdowim, talara z Matką Bozką, gdy za dworu wychodził... To był wcale inny, inny czlowiek!... To był już wychowaniec innéj szkoły, inni nauczyciele opatrzyli go w dzisiejszą jego naukę, a nauka ta, niestety, przyjęła się — bo grunt pod lepszą siejbę był zaniedbany!...
W téj chwili spostrzeżono z wewnątrz pokoju Jaremę. Wszyscy zwrócili się do okna, a Jarema odszedł.
Na skręcie drogi stała figura, wyobrażającą św. Floryana, opiekuna od pożarów. Wzniosła ją tutaj pobożna ręka dawnego dziedzica Nowéjwsi, a wieść głosiła, że od tego czasu nie było ani we dworze, ani we wsi żadnego pożaru. Jarema znał doskonale tę figurę, bo będąc pastuchem, wił wianki z bławatków dla świętego i zawieszał je na szerokiéj konwi, którą święty patron gasił pożar u stóp swoich.
Przechodząc koło figury, mimowolnie zdjął czap-