Strona:Jarema.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciągnął rękę do towarzysza młodości, ale z pod krzaczystych jego brwi strzelił jakiś złowrogi promień na przybysza. Ostrożnie wziął go za dłoń i obmacał ją, czy w saméj rzeczy jest tak silna, jak to przed chwilą się okazało.
Przeczucie mówiło mu, że widzi przed sobą współzawodnika. Tak silnéj pięści i tak szerokich bark nikt nie miał w całéj gromadzie. I głosu tak pewnego i stanowczego nikt nie posiadał, jak przybyły, a wyzywająca jego postawa oznaczała człowieka, który nienadarmo wraca po dwudziestu latach do gromady.
Hrehory spuścił głowę i zamyślił się. On był wójtem...
Tymczasem inni chłopi podawali koleją rekę Jaremie i witali się z nim. I mecenas ośmielił się i podał mu suche swoje palce, które w dłoni Jaremy zatrzeszczały, jak chrust trzyletni.
Jarema przerzucił płaszcz na lewe ramię i nasunął czapeczkę na ucho.
— No jak tu sem u was? — rzekł po chwili, siadając śmiało naprzeciw Hrehorego — pańszczyzna weg!
— O tak — pochwycił Dreinos — i wszystko byłoby dobrze; ale ciężko zawsze z dworami.
Jarema wzniósł duży, sękaty kij do góry i puścił go młynka między palcami, aż kaganek omal nie zagasł od prądu powietrza. Chłopi z uwielbieniem spojrzeli na niego, podziwiając jego siłę i zręczność. Tylko Hrehory zachmurzył się.
— Co to sem dwory! — krzyknął Jarema — hromada to wielki człowiek! Kreutzdonnerwet-