Strona:Jarema.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tek w kryminale. Dziś pisze gromadzie prośby i prówadzi jéj procesa.
Jego sąsiad, z sinym nosem o trzech konarach, wspiera go w tém rzemiośle radą i czynem, i zdaje mu się, że wielkie będzie miał kiedyś za to uznanie, choć teraz niewdzięcznie z nim się obeszli w urzędzie obwodowym i za jakąś sprawkę odebrali mu tekę amtsdinera, zostawiając go własnemu przemysłowi.
Mecenas w nankinowych pluderkach mówił właśnie:
Posłuchajcie Hrebory! Ja wam mówię, tylko niech gromada złoży się po jednym guldenie, a ten pan, wszak znajete go, Frydrych August Huber, zaniesie waszę skargę do Lwowa, do rąk samego gubernatora.
Wysoki barczysty chłop kiwał głową to w tę, to w owę stronę, ale mecenasowi nic nie odpowiedział.
W téj chwili wszedł Jarema do izby. Siedzący za stołem rzucili okiem ku drzwiom, a obaczywszy jakiegoś podróżnego wojskowego, wrócili do swojéj rozmowy.
Nikt Jaremy nie poznał. Nie poznał go arendarz, ani gromada. Na ławkę przy progu zrzucił swój węzelek i usiadł, jak długą podróżą zmęczony wędrownik. Nikt na niego nie zważał.
— Musicie wiedziéć Hrehory, — mówił daléj mecenas, — że przed dwudziestu laty pisał ja już gromadzie o te łany nad rzeką, co to dwór przywłaszczył je sobie — a cóż z niemi?
— A co ma być? — odparł najwyższy chlop — abo to z nimi kto wygra, czy co? Łany są dworskie, jak przed laty dwudziestu.