Strona:Jarema.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdyś urzędnika oznaczała, i twarzą trędowatą, pośród któréj wyrastał siwy nos o trzech konarach.
Gdyby w téj nizkiéj, zadymionéj izdebce żydowskiej zdołały widomie pozostać myśli i słowa biesiadującéj w niedzielę gromady, moglibyśmy odrazu zapoznać czytelnika z usposobieniem dawniejszych poddanych dworu nowowiejskiego.
Możnaby sądzić, że po „zniesieniu pańszczyzny“ ustał w Galicyi między dworem a gromadą wszelki nieprzyjazny stosunek. Tak jednak, niestety, nie było. Pańszczyznę wprawdzie zniesiono, ale natomiast wystąpiła potworna kwestya, tak zwanych „serwitutów,“ kwestya dokuczliwsza jeszcze dla stron obu od pańszczyźnianéj.
Dawniej robił chłop kilka dni pańskiego na tydzień, ale za to wiedział, że miał prawo paść swoję chudobę na łanie pańskim i z pańskiego lasu miał drzewo na opał i do gotowania strawy. Po zniesieniu pańszczyzny dwory zaprzeczyły prawa gromadom do pastwisk swoich i zamknęły lasy swoje.
Tym sposobem naprężyły się jeszcze więcej stosunki między dworem a gromadą, która wyprowadzać poczęła prawa swoje do lasów i pastwisk.
Była to sobota, lecz w karczmie mimo to zgromadziło się kilku włościan, aby o lasach i pastwiskach między sobą pogadać.
Nie brakło im téż pobudek do niechęci z innéj jeszcze strony.
ÓW człowieczek w nankinowych pluderkach, to dawny nasz znajomy. Był on niegdyś jakimś urzędnikiem, ale coś zmalował, za co przesiedział parę la-