Strona:Jarema.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czmy było jasno, w koło stołu widać było siedzących włościan.
Karczma ta miała dla niego tyle pamiątek! Tu odbywały się tańce, tu przychodziła Nastusia jasnowłosa, tu z nią zabawiał się Szymek...
Na wspomnienie Szymka ścisnął obie pięście stanął. Zdawało mu się, że na jasném tle jego marzeń osiadła nagle jakaś czarna, brzydka plama...
Z karczmy słychać było głośne rozmowy i brzękanie szklanek. Tam siedzą niezawodnie dawni jego towarzysze, którym przywodził. Zapewne dzisiaj są gospodarzami, mają żony i dzieci...
A wzrok jego znów zwrócił się do światła w piekarni...
I coraz więcej ciągnęło go do karczmy. Jasna błyskawica wskazała mu wlaśnie ścieżkę.


W karczmie za stolem siedziało kilku chłopów. Wszyscy podparli brody na opalonych, nagich rękach, i słuchali z uwagą siedzącego naprzeciw człowieka.
Człowieczek ten był siwy, jak gołąbek, a zeschły, jak śliwka węgierka. Usta miał szerokie, zawsze śliną okryte, w gębie nie było widać żadnego zęba. Gadał prędko i nieustannie i ruszał się, jak kosz we młynie. Miał na sobie stary, wytarty frak granatowy i nankinowe pluderki. Przed nim stał inkaust, leżały papiery i długa linia.
Koło niego siedział drugi, podobniuteńki do niego jegomość. Różnił się tylko czapeczką, która nie-