Strona:Jarema.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gim, był sierota. A któż temu winien, że poddany we wsi ubogi, jeżeli nie dziedzic razem z swoim mandataryuszem?
Tak mu przynajmniéj nieraz mówiono przy szklance piwa u ślepego Jośka.
Dwór nie nauczył go niczego, a w kazarni nauczono go czytać i pisać. Biedne dziecię gromadzkie, po wypędzeniu ze dworu, nie miało gdzie głowy położyć, a w kazarni dano mu porządny sztrozak,[1] ciepły mundur, chleb i na rękę kilka krajcarów. Wprawdzie nieraz zapłakało się nad tym chlebem, nieraz krzyknęło z bólu, ale człowiek zapomina jakoś o tém, co czas zagoił, a pamięta tylko jasną stronę życia!...
A życie to pełne było najrozmaitszych przygód. Wysłano go w dalekie kraje, za rzeki i góry! Tam widział tyle nowych rzeczy, o jakich w gromadzie nie miał wyobrażenia!
Najprzód był on żołnierzem, a stanowisko właściwe, żołnierzowi austryackiemu, wpłynęło przeważnie na dzisiejsze jego usposobienie. Wysłano go do Włoch; potém był w Wiedniu podczas tamecznych wypadków; nakoniec odbył kampanią węgierską — a wszędzie znalazł żywioły podsycające tradycyjną niechęć syna ludu przeciw tym, w których uczono go widzieć ciemięzców.
Tę tradycyą z dalekich stron niósł z sobą nasz podróżny, oparty o krzyż, wystawiony przez gromadę.

Toż straszny był wzrok jego, gdy nim wiódł po dalekiej, plonem okrytéj dolinie, oświecanej nocną

  1. Siennik.