Strona:Jarema.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny stał przy krzyżu, i na to wszystko nie zważał. Pogrązony w dumuniu, patrzył osłupiałém okiem przed siebie.
Ileż to myśli natrącał ten krzyż w jego głowie!
Tam w dolinie stoi dwór biały; widae go przy nocnéj błyskawicy. W jego oknach pali się jasne światło. Zapewne musi tam być wesoło. Na stole stoją misy z potrawami i różnemi bakaliami... A tam poniżéj czerni się szereg chat wieśniaczych. W żadném oknie światła nie widać, bo las zamknięty dla gromady, a oleju niéma za co kupić. Ognisko tam dawno wytlało, i ciepła strawa nie pojawi się na stole! Biedny chłop leży tam na gołym piecu; bezsenny przewraca się na wszystkie boki i prosi Boga, aby czémprędzéj zaświtała jutrzenka, aby przyszła godzina pracy, bo przy pracy zapomina się jakoś o biedzie.
Tak dumał podróżny, wsparty o krzyż kamienny, wystawiony ręką gromady. „Na pamiątkę zniesienia pańszczyzny.“
Cóż jednak mogło w jego głowie takie myśli poruszyć?
Dwadziescia lat minęło, jak wyszedł w świat z rodzinnéj wioski swojéj. Wyniósł z sobą boleść i gorycz, bo jakoś nieszczęśliwie powodziło mu się w téj wiosce. Źli ludzie, jak to mu razu pewnego powiedział Huber, nastali na niego, wzięto go przemocą i oddano w rekruty. A któż to byli ci źli ludzie? Oczywiście nikt inny, tylko mandataryusz z dziedzicem, bo bez wiedzy dziedzica, nic się nie dzieje w gromadzie, jak to powiedziano przy lampce wina u ślepego Joska, będzie temu lat dwadzieścia. I dla czegoż to tak mu jakoś źle poszło na świecie? Bo był ubo-