Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

domo: gospodarskiemu dziecku nowej czapki zazdrości.
Zaczynają różne winy wymawiać: a ten pijak, a ten leń, a ten fałszywie w sądzie świadczył.
— Jaki ojciec, taki syn.
Aż byli tacy, co mówili, że lepiej było bez szkół.
— Apostołowie czytać nie umieli, a święci byli.
Nauka tylko rozpuszcza dzieci, od roboty odciąga.
— Niema ani szacunku dla starszych, ani posłuszeństwa dla gospodarzy zamożnych i statecznych.
Tak się coś z tydzień kręciło w kółko. Aż Maciuś wrócił do szkoły. Niby się uczy tej arytmetyki, ale mu nie spieszno do wyższego oddziału. Wrócił Maciuś ani pokorny, ani dumny, — taki, jak był. Tylko, że nie sam teraz wraca do domu, a z chłopcem, co ładnie rysuje. I na jednej ławce z nim siedzi. — Nic, tylko prawdę mówi. Niech jakiś hałas albo co, Maciuś spojrzy i czeka. Jak pani się nie pyta, nic Maciuś nie mówi, a jak się zapyta, tamten się nie przyzna, Maciuś nic się nie boi.
— To on, — i palcem pokazuje.
Lekcja się skończyła.
— Poczekaj szpiegu pożałujesz.
— Szpieg — to co innego, — odpowiada spokojnie. — A ty tchórz. Sam się przyznaj.
Ani razu się nie bił, ale jakoś czują, że zaczynać z nim nie należy.
Nauczycielka sama nierada, więc się nawet nie pyta, kto szura nogami pod ławką, gwizdnął