Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

udają, że się nie domyślają, bo nie wypada. A to są nasze dziesięć minut. I w ich obronie jesteśmy lawiną, huraganem, żywiołem.
Walka na kule na odległość i na długość ręki. Z jednym i ze wszystkimi. Walka, gdzie niema wrogów, gdzie nie chce się krzywdy wyrządzić nikomu, ale trzeba koniecznie wyjść zwycięzcą. Nie liczy się zadanych i otrzymanych ciosów, nie sprawdza się wyniku strzałów i nie czuje zadanych ztyłu razów. Byle do końca na placu przetrzymać nawałę ataku.
Już ktoś za mocno upadł, już ktoś coś ogląda — rana w bluzie, czy majtkach — i pierwsze łzy w oczach.
Nie widzimy ran, nie współczujemy łzom. Przerwać zabawę może tylko coś najstraszniejszego: chyba tylko szyba wybita, albo prawdziwa krew. Choć kto wie, czy to walkę przerwie odrazu, bo może tylko na jednym najbliższym odcinku.
Niema planu, ani kierownika. Każdy z każdym, każdy za siebie przeciw wszystkim. Tylko przypadkowe, przelotne przymierza.
Oto we trzech walimy w jednego. Przyparliśmy go do ściany. Broni się, ale pierścień się zwęża. Już wybrał cały śnieg z pod stóp, już nie kulami, bo nie zdąży, a tak śnieg w popłochu nieszkodliwy miota, już się schylić nie może, bo stoimy pierś w pierś.
— Poddajesz się?
— Nie!
Ma słuszność.
Bo jeden z trzech rzucił nagle z rozmachu kulę w sprzymierzeńca. Zdrada — popłoch w ataku. Nie