Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zdrada właśnie, ale hasło, żeby się rozproszyć i w ciekawsze miejsce pędem się puścić.
Ma słuszność, że się nie poddał, bo oto w momencie ostatnim odsiecz mu przybywa. Otrzymujemy nagle grad kul w nieosłonięte tyły. I wymknął się w zamieszaniu, osłabiony, biały od stóp do głowy, ale nie zwyciężony.
Albo jeden z trójki ostatnią w prędkości nieuklepaną kulę — garść sypkiego śniegu — wpakuje w usta, lub wysmaruje twarz i zadrapie wbłąkanym kamykiem. Właściwie nie wolno, ale jakie tam w boju mogą być przepisy?
Albo ot tak, rozlecimy się nagle, nie wiedząc z kim walczyliśmy i przeciw komu.
Pomieszali się ludzie i oddziały. Migają twarze znajome, półznajome, widziane przelotnie i zgoła obce.
Zmagamy się nie z człowiekiem, ale z czasem. Każda chwila musi być wyzyskana — szkoda każdego ułamka sekundy. Każda chwila zużyta, wyciśnięta, wyssana do ostatniej kropli rozkoszy ruchu.
Oto obaj leżymy w śniegu. Ja w górze. I już umyślnie luzuję, żeby dać możność rewanżu, na chwilę leżeć pod nim. Na mgnienie. — Zrozumiał. — Zrywamy się obaj na nogi i biegniemy razem, trzymając się za ręce lub w różne strony.
Jedyna ambicja: wyczerpać wszystkie możliwe sytuacje walki. Nachwytać i wchłonąć najwięcej wrażeń. Wstrząsnąć każdem włóknem mięśni i nerwów. Odetchnąć ostatnim zakątkiem płuc. Po tysiąckrotnie przerzucić przez serce twardą falę krwi.