Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja nic nie wiem, a pani zaraz na mnie.
Klasa budzi się z drzemki. Zaczyna być ciekawie. Czekamy na nowe, już ryzykowne brzdąknięcie. Pani już zgadła kierunek. Teraz odezwie się trzeci, żeby zmylić panią. Teraz pewnie wyjmuje stalkę z pióra, robi niewinną minę, wtłacza stalkę w drzewo.
— Proszę wziąć ręce za siebie.
Nareszcie dzwonek.
Rozumiecie teraz, czemu, z pewnem zażenowaniem coprawda, żąda szkoła, by ręce mieć splecione i parami opuszczać klasę.
Bo zrywamy się — kupą, chmarą, wichrem — w drzwi.
Drzwi powinny być w szkołach szerokie na wypadek pożaru i takich dni śnieżnych.
Pchamy się, spieszymy, żeby nic — nic — ani chwili nie stracić. Musimy się ratować, a mamy tyle drogi, tyle przeszkód. Wąskie drzwi, ciasny korytarz, schody, sionka. A musimy być wszyscy pierwsi na podwórku. Więc łokciami, kolanami, piersią, głową, — drogę torujemy, bo tchu brak, ręce parzy do zimnego śniegu.
Mignęło przed oczami — już.
Pierwsza byle jaka kula i bęc! — w pierwszego lepszego. Gniewać się nie będzie. — Taka przecudowna, najjaśniejsza będzie zabawa. I dosłownie nikt nam nie przeszkodzi. Nie ośmieli się, nie zaryzykuje.
Woźny wie, że mu schody zabłocą. Nauczyciele ukryli się w kancelarji i palą papierosy. Nauczyciele