Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A ona:
— Nie wiem.
Więc mówię:
— Jemu zimno, proszę pani.
I tak go trzymam, a on się nawet nie ruszył, tak mocno śpi. Żebym nie czuł, tobym myślał, że umarł, — że martwy już.
A wstydzę się powiedzieć, żeby go choć tymczasem wzięła, że go potem zabiorę. I przyszło mi do głowy, że jak nie, to może go pan woźny u siebie zatrzyma przez lekcje. Bo ten z pierwszego piętra jest zły, ale z drugiego dobry: rozmawia, żartuje z nami i ołówki temperuje.
A pani mówi:
— Ty na tej ulicy mieszkasz?
Niby że mnie nie zna i nic nie kupuję, więc poco stoję?
— No, idź już, idź — mówi, — do szkoły cię matka posłała, a ty psem się bawisz. I drzwi dobrze zamknij.
Myślała, że jak taki zafrasowany, to pewnie zapomnę drzwi zamknąć i zimna napuszczę. Bo każdy myśli tylko, żeby jemu ciepło było. A przecie pies też boskie stworzenie.
Wychodzę i już nie wiem, co robić, ale jeszcze próbuję:
— Niech pani zobaczy, taki biały, nie parszywy wcale.
Ale ręką zasłaniam, że ma łapkę kulawą. A może mu tylko zmarzła?
A ona: