Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie zawracaj ty mi psem głowy.
Masz: już głowę zawracam. Niby to moja wina, że pies marznie na mrozie.
A no, trudno. Jeżeli się pan woźny nie zgodzi, to niech sam go wyrzuci.
I chłopcy zaraz wrzasku narobią na całą szkołę:
— Ooo, psa — psa przyniósł!
I nauczyciel jaki usłyszy. A trzeba w tajemnicy. — A ja tyle czasu niepotrzebnie straciłem, więc prędko pakuję go nie pod palto, ale pod kurtkę, już nawet nie zważam, że mu będzie duszno. I pędem do szkoły. — Bo pan woźny napewno się zgodzi. Pożyczę od kogo i dam na mleko dla mojego Łatka.
Łatkiem go nazwałem.
Pędzę tak, a on się już zupełnie rozgrzał. Przez koszulę — tak go sobą zagrzałem — i dopiero się zbudził i zaczyna drapać, kręcić się, aż nosek wyścibił i szczeknął — nie szczeknął, ale mruknął — taki głos wydał, że mu dobrze i że dziękuje. Z początku zimno od niego szło mi w piersi, a teraz już on mnie grzeje. Jakbym dziecko tulił. Nachyliłem się i pocałowałem, a on oczy przymrużył.
Dopiero ja odrazu do woźnego:
— Proszę pana, niech pan go schowa. Taki był zmarznięty.
— Kto zmarznięty?
— On.
Zobaczył, że psa trzymam. Zrobił się markotny.
— A ty skąd go wziąłeś?
— Z ulicy.