Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystko tak prosto; z miłym uśmiechem.
Ledwie wypili i zjedli, Zosia klasnęła w ręce:
— Patrz mamo, wrzos. — Cały bukiet wrzosu. Skąd się tu wziął?
— Może ktoś zostawił?
— Trzeba oddać konduktorowi.
— Nie, to zwyczajne kwiatki. Weź, jeśli ci się podoba.
— Zwyczajne, powiadasz? — Nie, to czarodziejski bukiet.
— Dobrze. Więc zabieraj swój czarodziejski bukiet, bo już wysiadamy. — Do widzenia — szczęśliwej drogi, miły towarzyszu podróży.
Skinęła Kajtusiowi głową i sięga po walizę.
Kajtuś się zawahał.
— Ja też tu wysiadam.
— Tem lepiej. — To dziwne. — Myślałam, że na naszej stacyjce tylko my... Zobacz Zosiu, czy jest Andrzej. — Weź koszyczek. — Pociąg stoi tylko dwie minuty.
— Ja poniosę, — mówi Kajtuś.
— Nie, walizka ciężka.
— To nic.
Wziął walizkę w prawą rękę, koszyk w lewą. Niesie, jak piórko.
— Silny jesteś.
Wychodzą z wagonu.
— O, jest Andrzej. — Tu, tu. — Proszę. — A ty... a pan kawaler dokąd?
Kajtuś się zmieszał.