Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A pani mówi dalej — cicho, jakby w sekrecie, jakby radząc się Kajtusia:
— W szkole miałaby koleżanki, więcej rozrywek. Smutno jej będzie teraz w domu. Gdyby miała siostrę albo brata...
Kajtuś nagle postanowił:
— Zamiast do Paryża, do nich pojadę.
Już nawet nie słucha, tylko myśli, jak to urządzić. — Bo co sam będzie robił w Paryżu?
Zmęczony był. Ziewnął.
— Co znaczy zacisze? Czy że tam cicho, czy wieś tak się nazywa? — Jak wygląda ten Andrzej, czy rosną maliny, czy jest altanka i ule i drewutnia?
Drzemie Kajtuś i myśli naprzemian, a koła wagonu stukają o szyny.
Tymczasem świtać zaczęło.

Zosia się obudziła. Przeciera oczy, poprawia włosy — zaraz do okna.
Akurat słońce się wychyliło.
Spotkali się z Kajtusiem przy oknie i spojrzeli w oczy.
— Patrz matuś, śliczne słońce. — Chodź: jaki śliczny wrzos. — Muszę urwać!
Wychyla się i wyciąga ręce.
— Ostrożnie, Zosieczko. — Siadaj. — Zjemy śniadanie. — Potrzymaj szklankę.
Drugą szklankę podała Kajtusiowi. — Nalała mleka, dała po bułce z masłem.
— No, jedzcie.