Strona:Janusz Korczak - Kajtuś czarodziej.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo jeśli w naszą stronę, jest miejsce, — możemy podwieźć.
I oto bez żadnych czarów stało się tak, jak chciał. — No, bo że zdobył bukiet wrzosu dla Zosi i był trochę silniejszy, — tego nawet liczyć nie warto za czary.

Jadą. Zajechali przed dworek. Tak pewnie było u dziadka. — Klomb. Astry. Ganeczek, obrośnięty winem.
Proszą, żeby Kajtuś wypoczął. — Może przenocować w gabinecie na sofie.
Zgodził się.
— Dobrze. Dziękuję.
Teraz dopiero:
— Jak się nazywasz?
— Antoni.
— Antoś! — Więc co będziecie robili?
— O, dużo jest do roboty. — Pokażę psy, kury, gołębie, maliny, ule, mój własny zagonek. — Całe gospodarstwo.
— Tylko nie męczcie się: ty jesteś po chorobie, a twój gość całą noc nie spał.
Zosia jest dobrym przewodnikiem: tak wszystko zrozumiale tłumaczy i pokazuje. Wszędzie akurat tak długo się zatrzyma, jak trzeba, żeby zobaczyć i zapamiętać. Na pytanie każde albo zaraz odpowie i tak właśnie, jak widziała i wie napewno, albo odrazu mówi: