Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc idzie ojciec z nami?
— Nie, sam przyjdę.
— My się nie zgadzamy na to.
— To wcale nie przyjdę.
— Może ojciec chciałby ubranie inne? Przyniosę ojcu.
— Nie potrzeba nic przynosić. Tak pójdę, jak jestem.
Wyszli cicho i smutnie.
— Jak myślisz, Antosiu, czy przyjdzie?
— Nie, Maniu, nie przyjdzie.
— Co robić?
— Sprobuję jeszcze raz z hrabią nakłonić go. Może jemu się uda.
Ojciec Antka siedział przez chwilę nieruchomo. Potem wstał, przerzucił przez ramię swą torbę żebraczą, wziął kij w rękę, wyszedł, rozejrzał się, wrócił do izby, wziął niemowlę, wstąpił do stróżki i zostawił je.
Na ulicy jeszcze raz się podejrzliwie rozejrzał i wolnym krokiem skierował się naprzeciwko do szynku. Wypił, położył pieniądze.
I cicho, ukradkiem, przeciskał się pod murem, w stronę kościoła. Stanął za węgłem ulicy, zasłonięty wystającym kantem muru, i oczu nie odrywał od drzwi wchodowych kościoła.
Nogi drżały pod nim. Zbliżył się stójkowy.
— Czego stoisz?
— Niech mi pan pozwoli, ja nie żebrzę teraz, ja tu chcę coś zobaczyć.