Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbliżył się, chciał ująć jego rękę.
— Nie, nie potrzeba. Nie całowałeś ty mnie, jakeś był mały, to się i teraz obejdzie.
— Niech nam ojciec nie odmawia — szepnęła Mańka. — Ojciec wielką Antosiowi przykrość sprawia.
— Wy wiecie jedno, a ja wiem drugie — rzekł ojciec.
— Może ojciec myśli, że w kościele będzie wiele osób. Nikt, tylko my dwoje, hrabia i jeszcze świadek jeden. A potem zaraz wyjedziemy. Dlaczego ojciec ma tu żyć w wilgoci i brudzie, kiedy może...
— I to małe tu żyje, i ja tak długo żyłem.
Dziecko zapłakało cicho. Stary dał mu kartofel do ssania.
— Postanowiliśmy z Antosiem nie wyjść ztąd, dopóki ojciec z nami nie pójdzie.
— Sprzedałem was i już, i... e! co tam gadać. Wy wiecie jedno, a ja wiem drugie.
— Ha, więc będziemy czekali.
Usiedli na drugim tapczanie.
Płynęły chwile nad wyraz bolesne.
Rozumieli dobrze, iż ojciec nie zechce z nimi wyjechać. „Honor“ mu nie pozwalał, to było jasne A jednak nie chcieli pogodzić się z myślą, że zostawią z takim trudem odszukanego człowieka, który bądź cobądź nie był im obcym. Więcej rozumem, niż uczuciem, widzieli się przywiązanymi do niego.
— A kiedy ten wasz ślub?
— Za cztery godziny, o szóstej.
— A no, dobrze, niech i tak będzie.