Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stójkowy machnął ręką, wrócił na swój posterunek i tylko od czasu do czasu podejrzliwie nań spoglądał.
Oczy załzawiły się starcowi z wysiłku, głowa mu się trzęsła.
Nagle wyprostował się. Na czoło pot mu wystąpił.
Przed kościół zajechała kareta. Wysiadł jakiś starzec siwy, potem ten... ten... poznaje go. Taki sam wysoki, jak był, tylko starszy. Tak, to oni. Antek wysiadł i Mańka.
To oni.
Przytulił się do muru całem ciałem, oparł rękę na kiju i patrzał.
Weszli.
Westchnął.
— Jak ta Mańka urosła. A Antek, Antek! Pan! Tak, tak. A — niech im Bóg błogosławi, niech im lepiej się dzieje, niż mnie. Niech im Bóg Najwyższy błogosławi. Niech im... niech im...
Nie mógł znaleźć innego błogosławieństwa.
Modlić się zaczął.
„Ojcze nasz, któryś jest w niebiesiech... Niech im Bóg błogosławi... Święć się Imię Twoje. Przyjdź Królestwo Twoje... Niech Bóg Najwyższy im błogosławi...
Przeplatał modlitwę błogosławieństwem.
— O, wychodzą. Dlaczego Mańka w czarnej sukni?
Pchała go siła jakaś w stronę karety, całą duszą pragnął uścisnąć swe dziecię jeden... ostatni raz.
— Nie!