Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych pod konwojem do więzienia. Szli, otoczeni przez żołnierzy, ze swemi tobołkami na plecach lub w rękach, ślizgając się po zamarzłym śniegu. Było ich około pięćdziesięciu. Szczękały ich kajdany głośno, a sylwetki ciemne znaczyły się na czarnem tle pochmurnego wieczoru.
Antek chciał ich wyminąć, ale czuł, że nie może, że musi iść krok w krok za nimi i patrzeć.
Skazani szli spiesznie drobnemi krokami, jedni ustawali na chwilę, wówczas inni ich wyprzedzali. Sprawiało to wrażenie bezustannego ruchu.
Za posępnym pochodem jechały dwa wozy; na jednym z nich siedziała kobieta i dwoje dzieci; trzecie trzymała na ręce.
Antek oczu oderwać nie mógł od obrazu. Patrzał na kobietę, pragnął ujrzeć jej twarz. A potem pobiegł wzrokiem ku przednim szeregom. I doznał wrażenia, jak gdyby ten wąż długi nie kończył się wcale, jak gdyby ciągnął się i ginął w bezkresie. Tam, tam, na moście, widzi ich, i dalej za mostem i dalej, dalej, dalej, bez końca.
Czuł silny ból. Dusiły go łzy, które nie płynęły z oczu kroplami, ale przelewały się pod powiekami; czuł przy mruganiu, że łzy te unoszą się i znów spływają pod dolną powiekę, i nie wysychają.
I nagle zdało mu się, że to nie ludzie dorośli, mężczyzni i kobiety, idą, ale dzieci, małe, drobne, obdarte, głodne i drżące. Widział ich postacie nikłe, ich posiniałe drobne rączęta. Nie niosły one tłomoków, worków i kufrów, ale dzbanki łez. Nieskończony szereg