Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Aby otworzyć im oczy, musiałby zdradzić swe pochodzenie, a duma zacięta, silna, nie pozwalała mu tego uczynić. Wolał być nieznanym i nielubianym, niż tolerowanym przez „wyrozumowanie“. Miał swój świat odrębny i mroczny.
Czasem późnym wieczorem zimowym wychodził z czapką nasuniętą na oczy, z wysoko podniesionym kołnierzem palta, na Powiśle. Były to chwile, gdy pragnął cierpieć. A chwile się takie zdarzały. Pragnął zobaczyć kogoś ze swych dawnych znajomych, ale nie chciał być poznanym. Drżał na myśl, że może go zaczepić kiedyś na ulicy jakiś obdarty człowiek i zawołać:
— Antek!
Drżał na myśl, że może spotkać ojca.
Stosunek jego do Mańki również uległ zmianie. Mańka pisała mu w listach o jego obowiązkach, o pracy, o poświęceniach, a on musiał przed nią usprawiedliwiać się ze swego zamknięcia, odosobnienia i bezczynności. Musiał kłamać, bo nie chciał otworzyć przed nią swej duszy. A bólu w niej był bezmiar cały.
Wychodził Antek na ulicę Topiel, zatrzymywał się przed domem, gdzie była szulernia, i patrzał. Potem chodził po znajomych mu ulicach i wracał do domu rozstrojony, złamany.
Niejednokrotnie już, już miał wejść do domu na Pradze i zapytać stróża, co stało się ze starcem-warjatem, ale się cofał.
Raz szedł z postanowieniem silnem, że się nie cofnie. Na rogu Zjazdu spotkał złoczyńców, prowadzo-