Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieci szedł, a żelazo grało, i każde uderzenie huczało mu pod czaszką, jak odgłos grzmotu.
Widzenie potęgowało się. Ponad tłumem dzieci, które dzbanki niosły, unosił się inny tłum, niemniej liczny. To jakieś widma, upiory, kotłowały się w powietrzu. Między upiorami rozpoznawał męzkie postacie i kobiece. Biegły parami, płynęły w powietrzu. Antek dostrzegł ich twarze — pokurczone były i straszne, dostrzegł ich oczy — paliły się, jak głownie. Widział wyraźnie te oczy, szeroko otwarte, bez powiek, niemrugające, wielkie, ogniste, rozpaczą ziejące. Poznał, że tyle par płynęło nad tłumem, ile dzieci szło w szeregach — więc to rodzice skazanych.
Nagle poczuł dziwną chęć zmieszania się z tym tłumem; chciał również nieść dzbanek i widzieć nad sobą parę rodziców — upiorów.
Widzenie było męczące, obłędne. Niebo chmurami pokryte. Rzeka czarna, jak węgiel.
Począł rozpoznawać twarze tych ludzi, widział między nimi przedstawicieli wszystkich narodowości, wszystkich ras i pokoleń. Szereg nie kończył się.
Antek zgarnął z żelaznej poręczy mostu garstkę śniegu i począł nim skronie nacierać.
Tak silnie, tak świadomie, nigdy jeszcze nie cierpiał. A jednak mógł uwolnić się łatwo od dręczących przywidzeń, zawrócić i wyjść na śródmieście.
Nie, poszedł aż do samego gmachu więziennego, widział, jak otworzyła się brama, jak garść skazanych popłynęła w ciemny otwór bramy i znikła.