Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

siedzę i szyję, to mi tylko miga wszystko przed oczami. Codzień, deszcz nie deszcz, chodzić, żadnej zabawy, nic, nic. Czasem taka zła jestem na moją starą, żebym ją chciała bić. Po co ona garbata, po co ona biedna? Biedni nie powinni mieć dzieci, żeby się tylko męczyły na świecie. Przychodzą do magazynu panie i stroją się i nudzą. A czasem — to przychodzą takie, co to wiesz, nic ważnego, a jak hrabinie jakie. Dlaczego to uczciwa dziewczyna musi, jak koń orać i nic nie ma. Inna to ma braci, pójdzie gdzie. A ja co? Już mi wszystko jedno. A on, widzisz, dobry jest. Może to będzie w mojem szczęściu, że mu się spodobam, i ożeni się ze mną. Pamiętasz, czytałeś raz? Wykształci mnie, odda mnie na naukę. Pamiętasz, czytałeś nam raz? I ożeni.
— Oj, Zośka — szepnął Antek — i ty jesteś chora tak samo, jak ja.
— A co ci jest? — zapytała z niepokojem.
— Wojciech mi tłomaczył, ale nie umiem powtórzyć. To jest widzisz nie na ciele choroba, a to są takie rozmaite myślenia i smutek.
Doszli do domu.
Antek nie mówił nic przez pierwsze parę tygodni, ale nie przestawał dziewczyny śledzić.
— Nie pozwolę! — wołał w duszy, ale zaraz myślał, „a może on się i ożeni?“ Toż czytał o tem w książce.
Pan w „rękawiczkach“ pracował u ojca w sklepie z ceratami.