Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Ha, może się i ożeni“.
Po długiem wahaniu postanowił zwierzyć się garbatej.
Garbata słuchała z szeroko otwartemi oczami i powieki nawet nie opuściła. Każde słowo łykała spragniona.
— To to tak — szeptała, i Antek nie wiedział, czy w głosie jej dźwięczało ździwienie, smutek, czy zadowolenie. — To to tak — powtórzyła — to ten sklep to jego ojca.
A gdy Zośka wróciła wieczorem do domu, stara zapytała z wyrzutem:
— A ty czegoś mi nic nie mówiła?
— A co miałam mówić?
Rozmowa cicha trwała długo. Zakończyła się płaczem dziewczyny.
Nazajutrz garbata ubrała się w swą odzież odświętną, uczesała się, jak do kościoła.
— A co to ona garbata, że nie może wyjść za pana? — szepnęła.
I poszła w stronę składu cerat i tapet. Długo przyglądała się wystawom sklepu, wielkiemu szyldowi i lśniącym szybom.
— A no...
Przeżegnała się i weszła.
Gdy po kilkunastu minutach stała znów przed wystawą sklepową, zdawała się jeszcze bardziej garbatą, niż zawsze. Pochyliła się, a na ziemniste czoło wystąpiły wielkie krople potu.
— Więc zawsze tak samo, zawsze?