Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pamiętaj, Zośka, ty nie masz nikogo, ktoby się za ciebie „zastąpił“. A on hycel dobrze wie.
— Tylko mu nie wymyślaj.
— On ci mówi pewnie tak, jak ci w książkach. Oni to umieją, oj! oj! Jak byłem w cukierni, to się nasłuchałem. Potem się śmieją i chwalą... Powiedz, Zośka, on ci się podoba.
— A pewnie, że się podoba. A co mi to szkodzi, że się powłóczy. U nas każda ma takiego, śmieją się z nich.
— A śmieją, śmieją, aż zapłaczą. Słuchaj, Zośka, ja widzisz, znam ciebie, ja wiem, ileś ty już głodu i pracy zaznała, ja wiem, jak ty w śnieg i mróz w lekkim paltociku chodzisz i zębami dzwonisz. Ja wiem, że ty sama na świecie, ja wiem, jak wam ciężko, jak ty chcesz się uczyć, jak ty masz w duszy dużo dobrego. I ja tobie dobrze życzę, ja chcę, żeby tobie dobrze było, żebyś ty miała trochę wesela w życiu. Ja wiem, żeś ty młoda i ładna. A taki co? On od dziecka tylko żarł dobrze i spał miękko, nie naorał się, nie naziębił, nie nagłodził. A teraz wyrosł, to się bawić chce. On ciebie nie będzie szanował, jego tam wszystko mało obchodzi.
Zośka szła w milczeniu.
— No co? kto ma rację?
— Widzisz, Antek, jabym ci powiedziała, ale sama nie wiem. Widzisz, co mnie czeka? Mnie czasem, a teraz coraz częściej — to tak straszno. Jak patrzę na wszystko, to mnie tak dusi w piersiach, i chciałabym lecieć, fruwać, wiesz, sama już nie wiem. Jak czasem