Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pan w rękawiczkach pożegnał Zośkę, uścisnął jej rękę, uchylił kapelusz. Zośka była zarumieniona, a oczy jej błyszczały zupełnie tak samo, jak wówczas, gdy on czytał wieczorem jaką powieść.
Zbliżył się do dziewczyny drżący, zmieniony i bez wstępów zapytał groźnie.
— Zośka, kto to?
— Nikt — odparła ona.
— Co to za facet? Zkąd go wytrzasnęłaś?
— Odczep się i już.
— Nie odczepię się, matce powiem.
— To sobie powiedz.
Antek zrozumiał, że gniewem nic nie pomoże, a zaszkodzi raczej.
— Zośka, po co ty to robisz?
— A co ja robię? Zwariowałeś, czy co?
— Zośka, ty wiesz, co on chce z tobą zrobić.
— A zkąd ja mam wiedzieć?.. Może się chce ożenić.
— A tak, ożenić — ze złością potwierdził Antek.
— A dlaczego nie?
— Głupia jesteś.
— A ty mądry.
Szli kilka kroków obok siebie.
— Słuchaj, Zośka — zaczął znów Antek — ty wiesz przecie, że ja ci dobrze życzę.
Dziewczyna spojrzała mu w oczy.
— No wiem. Bo co?
— Pamiętaj, żebyś nie poszła na poniewierkę.
— Nie bój się.