Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozumując w ten sposób, ślusarz nie wypytywał Antka o nic, żeby go nie „urazić, nie odstręczyć“ od siebie. Karmił go, dał mu kąt i czekał, co dalej będzie, i obawiał się, że mu Antek znów zniknie — już na zawsze.
A chłopcu tak było straszno, i nie wiedział, co go dręczy, co go prześladuje w jego bezcelowych wędrówkach po mieście.
Niedziela. Gwarno na placu Witkowskim. Tu sprzedają psy, króliki, gołębie, szczygły, wiewiórki. Klatki pozawieszane na parkanach. Ciągnie się szereg straganów. A taka moc ludzi, jak mrówek w mrowisku.
Antek przesuwa się miedzy tłumem i czuje się bardzo samotnym. Widzi chłopców, wyrostków, jak nawołują się, śmieją, kręcą, rozprawiają. Niedawno i on miał przyjaciół, należał do kogoś, teraz znów jest tak bardzo sam jeden, jak wówczas w cukierni lub księgarni.
I czuje Antek, że nie przyłączyłby się do tych rozbawionych, wesołych terminatorów rzemieślniczych, którzy cały tydzień siedzą w warsztatach, nachyleni nad pracą, kołyszą majstrowi dzieci, czyszczą buty całej rodzinie, chodzą na posyłki, a ot w niedzielę tak się cieszą, jakby im było najlepiej w świecie.
— Głupcy — szepce Antek i idzie dalej.
O, tam znów chłopaki „ocwaniają“ głupiego chłopka. Chłop ma na furze klatkę z gołębiami. Obstąpiła go cała gromada i żąda „pokazania“ gołębi. Już cztery gołębie są w rękach chłopców. Wówczas jeden zacina konia, koń rusza. Chłop nie wie, czy zatrzymy-