Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wać furę, czy odbierać od chłopców gołębie. Sekundę trwa wahanie. Tłok: koń może kogoś „rozjechać“, będzie kram, gwałt, policja. Chwyta za cugle, zatrzymuje furę. Rozgląda się: ani chłopców, ani gołębi. A no, trudno.
Antek patrzy, i nie bawi go to dzisiaj wcale. I smutno mu, choć słońce świeci jasno na niebie, i pusto mu, choć taka moc ludzi wokoło.
Dlaczego tak jest, co się z nim stało?
Wraca do domu. Siada przy oknie na stołku i patrzy, jak kobiety krzątają się po izbie. Dzieci obstępują go, jedno wdrapuje mu się na kolana. Antek gładzi płową główkę Janinki. Smutno mu.
Przychodzi ślusarz z kościoła. Antek odsuwa dzieci, wstaje. Chiałby wyjść, nie wie, dokąd.
— Siedzę wam tu na karku i nic nie robię — mówi i rzecz dziwna, czuje, że krew mu uderza do twarzy.
— Nic nie szkodzi — mówi ślusarz — odpocznij sobie, bo jesteś chory teraz. Jak sobie co znajdziesz, to nam oddasz.
Antek dziwi się: jak to, on jest chory. Może być, że jest chory, może dlatego tak mu dziwnie, że jest chory.
— A co mi jest? — pyta.
— Co ci jest? Ja, widzisz, nie umiem ci tak powiedzieć, jak potrzeba. Ale, widzisz, ja w twoim wieku to samo miałem. To jest, widzisz, ja ci powiem, jak ze mną było. A było tak: byłem, jak i ty, sierota. Miałem, widzisz, dziewięć lat, jak mi ojciec umarł. Więc