Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchaj, Bzik, kręci mi się okropnie w głowie...
— A tyś co myślał?
Znów pauza.
— Słuchaj — zaczyna znów Antek z rozpaczliwym wysiłkiem — to chyba wszystko jest okropnie paskudne.
— Et, bzik, mówię ci. Chodź, bo zimno.
— Nie chcę wracać.
— A tobie co się stało?
— Powiedz mi... Albo wszystko jedno.
— A widzisz. Pamiętaj, co ci mówię. Wszystko jest bzik, i nic więcej. Czasem to i ja, widzisz, tak jakoś... ot... Ale mówię sobie: bzik wszystko, i koniec...
W suterynie rozległy się krzyki.
— Biją się — zawołał Antek
— Et, bzik.
— Chodź!
— A jakże.
Usiadł Józiek na schodku, spojrzał na niebo, raz jeszcze powtórzył: „wszystko bzik“ i zasnął.
Antek chciał wbiedz do izby, ale wypchnięto go z sieni.
W stancji szła bójka. Umilkła harmonja. Podłoga krwią się zabarwiła. Dzieci płakały, kobiety krzyczały.
Olek i Wikta siedzieli w rogu pokoju na kufrze i patrzeli. Oczy Olka wyrażały ździwienie, Wikty — ciekawość.