Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liły. Harmonia jęczała coraz głośniej, okrzyki pijackie donośniej się rozlegały. Matki z dziećmi przy piersi karmiły je naprzemian mlekiem i „grzanką“, (wódką grzaną z miodem i cukrem). Płakały niektóre z dzieci.
Olek i Wikta siedzieli na kufrze, górowali nad czernią, która skakała, krzyczała, przeklinała albo chrapała na łóżkach.
— Biedne sierotki — odezwie się która z kobiet i pocałuje dzieci w usta, i buchnie im w twarz spirytusem.
Olek ma lśniące, łzawe, fjoletowe oczy; w oczach maluje się ździwienie i obawa. Wzrok dziecka pyta: „czy to jest życie?,“ pierwszy odruch to budzącej się duszy. Tak: czteroletnie dziecko wzrokiem swym zadaje to pytanie, ustami nie wypowie go może nigdy.
Wikta już nie pyta, nie boi się. Śledzi ona oczami nie całość obrazu, ale pojedyńcze jego szczegóły, wpatruje się mocno w to, o co wzrokiem swym już nie pyta, tylko śledzi... nie boi się tego życia.
Bzik oddał harmonję, ręce mu zemdlały.
Wyszedł z Antkiem na podwórze.
Na niebie gwiazdy lśnią. Stajnie czernią się swem długiem cielskiem, zdala parkan się bieli. Okno izby piwniczej mdłem światłem się znaczy. Płyną tony harmonji niby wesołym dźwiękiem oberka, a jednak rozpaczliwie ponurym.
— Słuchaj, Bzik — zaczyna Antek po długiej chwili milczenia — oni są, mówię ci, straszne juchy.
— A tyś co myślał?
Rozmowa się przerywa.