Strona:Janusz Korczak - Bankructwo małego Dżeka.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ukradli.
Może zostawiła w domu? Chociaż bułka z kiełbasą i jabłko — to nie bibuła i guma. I Fil niepotrzebnie się drażnił.
— Biedny aniołeczek: sama zjadła i nie ma. Chuchnij, aniołku.
I zaczął wszystkich pukać w brzuchy.
— Puk, puk, odezwij się, kiełbasko.
Gdyby komu innemu zginęło, możeby się klasa wstydziła, ale Doris nie lubią, bo skarżuch, lizuch, stawiak i obrażalska. A Doris ma niebieskie oczy, i pani raz powiedziała, że właśnie takie są aniołki; więc była wielka sprawa o śniadanie.
— Złodziej. Wstyd dla klasy, dla całej szkoły. Dzieci nie mają serca. Niema koleżeństwa. Wszyscy są podejrzani. Pani ma obrzydzenie do klasy. Nawet pani straciła już serce. I nic dziwnego: jeżeli jeden drugiemu nie chce stalki pożyczyć, to muszą być i kradzieże. I kto nie pożyczy w potrzebie, ten łatwo sięgnie po cudze.
Wyszło niby, że śniadanie zjadł Dżek, albo z jego winy zjedzono. Pani nie miała prawa tak mówić, a Doris jest najobrzydliwszą dziewczyną, jaką Dżek spotkał w życiu.
— Wszystko przez jej śniadanie. Do końca szkoły Dżek z nią rozmawiać nie będzie, na żadne pytanie jej nie odpowie, na przyszły rok usiądzie w innym rzędzie, żeby obok nie potrzebował przechodzić nawet.
A pani nigdy — nigdy tego nie zapomni.
— Już ja się z panią rozmówię — zaraz dziś,