W przeszły tydzień, we środę, na jarmarku byłem,
Dużo miałem kupować, a nic nie kupiłem;
Koledzy i znajomi tak mię obmotali,
Że mi i chwilki czasu na kupno nie dali. Zaledwie, żem z kumotrem wypił szklankę piwa, A już drugi koleżka głową na mnie kiwa, I kieliszkiem gorzałki zaraz do mnie pije, Więc piję ja — ktoś z tyłu po plecach mnie bije.
Oglądam się, to jeden z znajomych waszeci,
Inny przez stoły, ławki, także ku mnie leci,
Więc znów piję kolejką, na zdrowie kompana,
Który już podśpiewuje: „Danaż moja dana“. Wreszcie wszyscy za stołem siedliśmy w około, I pijem jak „mury“, śpiewając wesoło. Jam się tak rozochocił i wódkę płaciłem, Że za jakie dwie godzin, sześć koron straciłem.
Gdym wychodził z za stołu, to mną popychało,
Jarmarku już nie było, wszystko odjechało,
Całe miasto się ze mną w koło obracało,
Dalej już nie pamiętam, co się ze mną stało. Aż na drugi dzień rano, gdy się przebudziłem, Mokro, zimno mi było, oczy otworzyłem, Nie mogłem się zmiarkować, gdzie ja się obracam, Pieniędzy nie znachodzę, choć kieszenie macam,