Strona:Jan Siwiński - Katorżnik.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na to Korsakow się zapienił ze złości i jak nie krzyknie:
— Umienia niet nikakich łudszych, umienia wsie buntowszczyki, wsie miatieżniki!
Chociażby się przypuściło nawet okoliczność, że nasi bracia nie prosili o to odosobnienie, to skoro jednak widzieli, że ich na dwa dzieli władza obozy, to już nie dla idei, lecz dla samej solidarności wobec siebie samych nie powinni byli do tego dopuścić. Przyznaję, że wobec 30 tysięcy zesłanych na Sybir nie mogło być tyle samej szlachty, lecz byli i mieszczanie i lud prosty i żołnierze z wojska moskiewskiego, austryackiego, Galicyanie, Węgrzy, Poznańczycy, Litwini, Żmudzini, Francuzi, Włosi a nawet i Żydzi; byli milionerzy i żebracy, księża i łobuzi, patrycyusze i plebejusze — słowem cały naród w całem tego słowa znaczeniu, za jedną sprawę walczący i za jedną sprawę cierpiący — przeto w takiem zgromadzeniu powinna być jedność i zgoda i miłość braterska, zwłaszcza tam w Sybirze o tysiące mil od Europy, od ojczyzny. A jednak tak nie było! — Lecz po co mam o tem pisać? — wszak historya zna gorsze rzeczy!...
Łaskawy czytelniku, zechciej mi wybaczyć najpierw to, że odstąpiłem od przedmiotu mego opowiadania o pochodzie naszym przez Moskwę, i to, że niektóre moje zapatrywania może są pesymistyczne. Więc wracam do rzeczy:
Idąc ulicami Moskwy, widzieliśmy okropne rzeczy — widzieliśmy tych kacapów fanatycznych, tych bojarów, tę gawiedź i ten motłoch uliczny, który nas obrzucał błotem, kamieniami, który byłby nas rozszarpał, poćwiartował i ukamienował, gdyby nie wojsko, które w zwartych idąc szeregach, broniło przystępu a nawet kolbami musiało odpierać owe masy, które nas przeklinały, które nam złorzeczyły.